W 1981 roku mieszkałam w Łodzi, natomiast dom rodzinny mojego narzeczonego znajdował się na Śląsku. 31 grudnia 1981 roku miał odbyć się nasz ślub w małej miejscowości podbeskidzkiej, leżącej między Bielskiem a Cieszynem. Intensywne przygotowania do tego wydarzenia trwały od lipca. Trzeba było „zdobyć” materiał na sukienkę, zamienić przysługujące nam kartki na alkohol na te, które umożliwiały zakup masła, mięsa, kawy, itp. I tak mijały nam kolejne miesiące przeżywane w radosnym nastroju, nie tylko z powodów osobistych, ale także z tej odrobiny wolności, jaką cieszył się wówczas nasz kraj.
Aż nadeszła niedziela 13 grudnia… i nastał ponury czas stanu wojennego. Wywołało to kompletną dezorientację, co do najbliższych dni, co do naszych dalszych losów wspólnych jako Polaków i indywidualnych, każdego z osobna. Tragiczne wydarzenia w kopalni „Wujek” i żałoba, szczególnie głęboko przeżywana na Śląsku, wpłynęły na decyzję o zmianie daty naszego ślubu. Ustaliliśmy, że odbędzie się on w sobotę 6 lutego 1982 roku. Urocza górska wioska, w której miała się odbyć uroczystość znajdowała się ponad 300 km od mojej miejscowości. Zgodnie z ówczesnym prawem stanu wojennego, wybranie się w jakąkolwiek podróż poza miejsce zamieszkania wiązało się z koniecznością uzyskania pozwolenia, wydawanego przez powołaną do tego „komisję”. Aby uzyskać przepustkę należało podać przekonującą argumentację. Dwa dni przed wyjazdem na swój ślub poszłam więc z moją Mamą do punktu wydającego pozwolenia na podróż. Stanęłyśmy w długiej kolejce (do tego wszyscy byliśmy aż nadto przyzwyczajeni). Gdy stanęłyśmy przed osobą wydającą przepustki, padło pytanie o cel podróży. Podałam, zgodnie z prawdą, że powodem naszej podróży jest mój ślub.
- Proszę pokazać zaproszenia – usłyszałam.
Odpowiedziałam, że zaproszenia są już nieaktualne, ponieważ data została zmieniona, a nowych nie mamy.
- Nie ma zaproszenia – nie ma pozwolenia!- triumfalnie skwitowała osoba, która czuła się bardzo ważna, mogąc decydować o tym kto dostanie pozwolenie, a komu tego odmówi.
Nie dawałam za wygraną. Pokazałam welon właśnie odebrany od modystki. Nie wywarło to jednak żadnego wrażenia. Komisja zaczęła się już niecierpliwić moimi „nietrafionymi” argumentami. W ostatniej chwili przypomniałam sobie o zaświadczeniu podpisanym przez ks. proboszcza o odbytych przeze mnie naukach przedmałżeńskich. O dziwo, dopiero to przekonało „komisję”. Dostałyśmy „pozwolenie” na wyjazd – autorytet Kościoła robił czasem wrażenie nawet na organach PRL! W ten właśnie sposób udało mi się, jako pannie młodej, dotrzeć na mój własny ślub.
Maria Jagiełło
Komentarze