ZOMO bije milicjantów. Kulisy buntu w MO przeciw komunie

ZOMO bije milicjantów. Kulisy buntu w MO przeciw komunie

Dodano: 

Przełomowy był oczywiście rok 1980. Powstanie „Solidarności” dało impuls do stworzenia niezależnego związku milicjantów, który dbałby o to, by MO była wykorzystywana tylko do utrzymywania porządku, a nie do tłumienia oporu społecznego wobec „władzy ludowej”. Po prostu nie chcieliśmy walczyć z robotnikami.

Po jakimś czasie zaczęto nas utożsamiać z „Solidarnością” w milicji, ale początki ZZ FMO były zupełnie inne. Wręcz nie chcieliśmy by ludzie traktowali nas jako milicyjną „Solidarność”, bo MSW od razu by nas rozdeptało. Dlatego podkreślaliśmy, że nie chcemy zakładać „Solidarności” w MO. ZZ FMO powstał przecież na bazie organizacji partyjnych w milicji.

Pan sam był w PZPR.

Tak, w l. 1978-1981 byłem członkiem Komitetu Zakładowego PZPR przy Komendzie Miejskiej MO w Lublinie. Na początku wszystko wyglądało zachęcająco. Chęć wstąpienia do ZZ FMO zgłosiło ponad 30 tys. milicjantów. To było ok. 1/3 sił milicyjnych! 1 czerwca 1981 r. zorganizowaliśmy zjazd ogólnopolski w Warszawie. Zebrało się wówczas w stolicy ok. tysiąca delegatów, zawiązany został Ogólnopolski Komitet Założycielski Związku Zawodowego Funkcjonariuszy Milicji Obywatelskiej.

Ale najpierw trzeba było zarejestrować ten związek. Na to oczywiście władze nie mogły pójść.

Ale żaden przepis nie zabraniał tego! Ktoś to przeoczył pisząc prawo regulujące działalność MO. Coś takiego przecież nie mieściło się w głowie (śmiech). Sąd robił różne sztuczki, byleby tylko nas nie zarejestrować. Zwracał się np. do Sądu Najwyższego z pytaniem, czy funkcjonariusze MO to pracownicy czy nie.

Na pewno Czesław Kiszczak nie mógł tego przeżyć.

Szef MSW był tym bardzo zbulwersowany. Kiszczak próbował nas zastraszyć, niektórzy koledzy związkowcy przeszli autentyczne załamanie.

Ilu milicjantów zostało w ten sposób wyrzuconych ze służby?

Formalnie ok. 130. Ale wielu milicjantów poddano innym szykanom, a także zwalniano ich powołując się na inne przyczyny. Prawda jest taka, że my byliśmy traktowani w MSW gorzej niż opozycja antykomunistyczna. Nas bowiem uważano za zdrajców systemu. ZOMO dało nam to odczuć na własnej skórze. Bezpieka miała nas pod szczególnym nadzorem i cały czas uprzykrzała nam życie.

Czytaj też:
Mój tata wytrwał w „Wujku” do końca - do śmierci

Po tym, gdy 26. września 1981 roku sąd odmówił rejestracji naszego związku zawodowego, zaczęliśmy okupować Halę Gwardii w Warszawie. Przyjechał wtedy cały pododdział ZOMO i siłą nas stamtąd wyrzucili. To nie był ładny widok.

Milicja kontra ZOMO. Takie rzeczy były możliwe chyba tylko w PRL...

(śmiech) Dokładnie tak to wyglądało – MO kontra ZOMO. Jak już wspomniałem, staraliśmy się przekonać Lecha Wałęsę, żeby poparł nasz postulat legalizacji ZZ FMO. Kilka razy rozmawiałem z Wałęsą na ten temat, obiecywał nam wsparcie, ale w końcu nic nie zrobił. Ostatecznie jednak „Solidarność” wsparła nas, ale odbyło się to poza Wałęsą. Tuż przed stanem wojennym KKW „Solidarności” wydała odezwę z poparciem dla utworzenia ZZ FMO.

Działacze „Solidarności” nie patrzyli na was nieco podejrzanie? Milicjanci opozycjoniści - to brzmi trochę jak żart.

Początkowo ludzie z „Solidarności” faktycznie zachowywali w stosunku do nas dużą rezerwę. Zresztą bezpieka rozpuszczała plotki, że celowo nas zwolniono z MO, żebyśmy mogli wejść do „Solidarności” i zniszczyć ją od środka. Wielu opozycjonistów w to wierzyło.

Oczywiście nie dziwiło to pana.

Nie, ponieważ MO siłą rzeczy nie miała najlepszej prasy wśród opozycji. Początkowo ludzie wręcz na nas pluli. Inna rzecz, że orientowałem się, jak wielu było w opozycji TW. Jednym z zadań agentów było podkręcanie złych emocji wokół naszego środowiska. W miarę jednak jak tłumaczyliśmy, jaki jest nasz plan, to ludzie „Solidarności” przekonywali się do nas. Mało tego – pojawiało się coraz więcej ofert pomocy materialnej, żebyśmy mogli utrzymać rodziny – przecież po wyrzuceniu z MO nie mieliśmy środków do życia.

Jak wyglądała wasza współpraca?

Na przykład doradzaliśmy sobie nawzajem. My mówiliśmy ludziom z „Solidarności”, czego powinni się spodziewać po naszym byłym resorcie. Jak zachowywać się w czasie zatrzymania, jak reagować na prowokacje. Ostrzegaliśmy, że władze przygotowują jakiś większy atak na „Solidarność”. Mieliśmy przecież wciąż swoje kontakty. Zresztą nie tylko w milicji, ale nawet w SB – znałem bowiem esbeków, którzy zachowali resztki przyzwoitości. Powiedzieli nam, że są tworzone jakieś „listy ludzi”. To były listy ludzi do internowania… W SB zaczęto tworzyć grupy, które potem były wykorzystywane do aresztowania działaczy „Solidarności”. Oczywiście te nasze kontakty w SB to były wyjątki potwierdzające regułę – SB robiła przecież potwornie złą robotę.

Co słyszeliście od znajomych z MO?

W milicji na całego szła praca obrzydzająca „Solidarność”. Przełożeni wmawiali milicjantom, że opozycja to ekstremiści, że będą krzywdzić milicyjne rodziny. Sam słyszałem takie hasła na własne uszy tuż przed tym, jak mnie zwolnili. Żeby sprawić, by ta antysolidarnościowa psychoza była jak najbardziej realna uciekano się nawet do prowokacji – np. „nieznani sprawcy” malowali groźne hasła na drzwiach mieszkań milicjantów. Takie historie oczywiście rozchodziły się w MO lotem błyskawicy.

Wróćmy na koniec do przełomu 1981 i 1982 r. Po wyjściu ze Stoczni Szczecińskiej ukrywał się pan cztery miesiące.

Wspomniany już stoczniowiec Adam Wiśniowiecki mi w tym pomagał. Pomieszkiwałem np. u państwa Karasiewiczów, którzy byli jego rodziną. Potem ukrywałem się w moim rodzinnym Lublinie.

W pańskim biogramie w Encyklopedii Solidarności napisano bardzo krótko, że w tym czasie SB zniszczyła pański samochód. Co to za historia?

Miałem kilkuletniego moskwicza. Wtedy to była całkiem dobra maszyna. Esbecy kompletnie go zniszczyli, nie zostawili żadnego elementu w całości. Musieli poświęcić na to sporo czasu.

Julian Sekuła podczas spotkania w Belwederze, 2016 r. Fot: archiwum

Wpadł pan w kwietniu na meczu piłkarskim.

Wydał mnie pewien funkcjonariusz. Posiedziałem tydzień w areszcie. Dostałem wówczas „propozycję” wyjazdu za granicę. Małżeństwo mi się przez ten ostatni rok działalności rozpadło, więc zacząłem myśleć nad tą „propozycją”. Ale już tydzień później wycofali się z niej. Miałem zostać w kraju. Oczywiście bez możliwości zatrudnienia. Musiałem więc pracować na czarno.

Byłem m.in. świniopasem. Nie wstydzę się tego. Pracowałem też na budowie, wytwarzałem boazerię. W tym czasie znalazło się trochę ludzi, którzy mimo ryzyka zdecydowali się zatrudnić wyrzuconego z pracy milicjanta.

W 1986 roku uciekł pan do RFN, ale już cztery lata później wrócił pan do Polski. Pański powrót do służby można chyba uznać za udany. W l. 1996-2000 był pan nawet zastępcą komendanta miejskiego Policji w Lublinie. To historia z happy endem?

Nie do końca. Zabrakło bowiem prawdziwego oczyszczenia szeregów policji po latach komunizmu. Wielu milicjantów było porządnymi ludźmi, ale wielu też zhańbiło się w PRL-u. Niestety, reforma policji po 1989 r. była w znacznej mierze pozorna.

Zapraszamy do dzielenia się wspomnieniami ze stanu wojennego. Teksty można przesyłać na adres: [email protected]