Sołżenicyn w wannie Wujców. Tak KOR podkopywał PRL
  • Agnieszka NiewińskaAutor:Agnieszka Niewińska

Sołżenicyn w wannie Wujców. Tak KOR podkopywał PRL

Dodano: 

– Tego akurat nie zapamiętałem, że Henio miał jakąś szczególną łatwość do kontaktów z robotnikami, ale rzeczywiście zauważyłem, że w którymś momencie po 1976 r. w efekcie tych wyjazdów Henia do Ursusa na salonach opozycyjnych pojawiła się pewna liczba robotników – wspomina prof. Ryszard Bugaj, od 1976 r. współpracownik KOR, KSS KOR, a od 1978 r. publicysta niezależnego „Biuletynu Informacyjnego”. Zwraca też uwagę, że Henryk Wujec w odróżnieniu od dużej części warszawskiej opozycji z czasów korowskich nie wywodził się z osadzonej w stolicy inteligenckiej rodziny. – Henio podobnie jak ja nie pochodzi z Warszawy. To nie było częste wśród zaangażowanych w działalność opozycyjną w Warszawie. Nie dlatego, że to środowisko było zamknięte, ale raczej ze względu na barierę kulturową. Obaj pochodziliśmy z domów, w których nie było książek – tłumacz prof. Bugaj.

Robimy słuszną rzecz”

Henryk Wujec zwraca uwagę, że w 1976 r., kiedy na sądowych korytarzach myśleli jak pomóc robotnikom, SB nie traciła ani chwili. – Od razu po procesie poszli za nami, sprawdzali dokąd pójdziemy z sądu. Nie wszystkich nas jeszcze znali, wielu dopiero poznawali. Pamiętam, że kiedy szedł za nami esbek z takim podkręconym wąsem, to Ludwik Dorn odwracał się w jego stronę i robił różne miny, żeby go ośmieszyć – wspomina Wujec.

Odkąd zaangażował się w pomoc robotnikom jego dzień zaczynał się wcześnie rano, a kończył późna nocą. – Raniutko na godzinę szóstą z minutami jechałem z synem do przedszkola, o siódmej byłem w pracy. Po ośmiu godzinach biegłem już na dworzec śródmieście, gdzie wsiadałem w elektryczkę do Ursusa. Tam byłem już umówiony z Wojtkiem Onyszkiewiczem i Darkiem Kupieckim. Chodziliśmy we trójkę do późna w nocy. Znaliśmy niektóre adresy, pod którymi mieszkały osoby potrzebujące pomocy, nowe poznawaliśmy dzięki poczcie pantoflowej. Przez dwa miesiące – od 17 lipca do 23 września kiedy zawiązał się KOR mieliśmy zebrane 100 adresów, wszystko było udokumentowane. Staraliśmy się robić to dyskretnie. Początkowo nawet byliśmy anonimowi, nie zdradzaliśmy swoich nazwisk. Esbecy wówczas za nami nie chodzili, ale informacje i tak się rozchodziły tam na miejscu, więc po jakimś czasie już o nas wiedzieli. Zdarzało się, że gdy przychodziliśmy do ludzi, którzy potrzebowali pomocy, mówili nam: „Czemu tak późno do nas przychodzicie. Wszyscy mówią, że chodzą agenci CIA i pieniądze przynoszą”. Ja przedstawiałem się, że jestem z KIK-u, czasami czytałem list Jerzego Andrzejewskiego: „Do prześladowanych robotników polskich”. Pieniądze na pomoc robotnikom zbieraliśmy wśród znajomych, kolegów z pracy. Duże kwoty przekazywali artyści, reżyserzy.

Ludwika Wujec na wsparcie robotników zbierała wpłaty w szkole, w której była wicedyrektorem. Do 1978 r. formalnie należała do partii, ale jednocześnie w pokoju nauczycielskim opowiadała o represjach wobec robotników z Ursusa i Radomia, przynosiła niektórym bibułę, nie ukrywała sympatii do KOR. Po tym jak w kościele św. Marcina w maju 1977 r. odbyła się głodówka w obronie uczestników wydarzeń z czerwca 1976r., którzy wciąż siedzieli w więzieniach, Henryk Wujec został wyrzucony z pracy w fabryce półprzewodników TEWA, Ludwika straciła w szkole stanowisko wicedyrektora.

Czytaj też:
„Spóźniona” ofiara stanu wojennego

Współpracownicy i działacze KOR musieli liczyć się z represjami. – Kiedy już nas namierzyli były rewizje, przesłuchania. Myśmy się tego bali, ale to było trochę jak z lekarstwem, którego z czasem podaje się coraz większe dawki. Człowiek się na to uodpornia. Kiedy byłem przesłuchiwany wiedziałem co trzeba mówić i jak się trzeba zachować, bo doświadczeni koledzy mi to przekazywali. Kiedy wsadzali nas na dołek człowiek już był jakoś do tego przygotowany. Choć to było przykre, siedziało się w strasznych warunkach, z pluskwami, to jakoś się na to uodparnialiśmy – opowiada nam Henryk Wujec.

Zbigniew Romaszewski, zmarły w 2014 r. działacz KOR wspominał, że Wujec, obok Wiesława Kęcika, był rekordzistą w liczbie zatrzymań na 48 godzin. „Te gierkowskie zatrzymania teraz wielu wydają się zupełną zabawą, czymś niemal nieistotnym. (…) Tylko, że te zatrzymania na 48 godzin, pomijając już fakt, że bezprawne, zdarzały się często. Dołki były brudne, często zarzygane, często nie było kibla, do spania były nary bez materacy, na których wszyscy będący akurat w celi spali pokotem. Jeśli ktoś średnio dwie doby w co drugim tygodniu spędził »na dołku« w którejś z komend milicji, to trudno nie uznać tego za coś dotkliwego” – mówił Romaszewski („Romaszewscy. Autobiografia”, Trzecia Strona, 2014).

– Stres był, zwłaszcza jak o 6 rano na schodach naszego bloku na Stegnach słyszałem tupot nóg – wspomina Wujec. – Po plecach mi przechodziły ciarki, że znowu ktoś wejdzie do mieszkania na rewizję i zrobi totalny kipisz. Niewiele mogli znaleźć w mieszkaniu, ale już sama rewizja była represją. Chodziło o to żeby człowieka przestraszyć, żeby zestresować małe dziecko w domu. To było straszne, ale myśmy byli przekonani, że robimy słuszną rzecz, więc to znosiliśmy – mówi. I dodaje, że w działalności KOR odnalazł wówczas sens życia. – Człowiek szuka jakiegoś sensu, chce wiedzieć, że po coś żyje. Sprawy zawodowe związane z fizyką były mi bardzo bliskie, ale jednak abstrakcyjne. A tu chodziło o to, że robi się coś dla ludzi. Chodząc po biednych mieszkaniach czy chałupach w Ursusie i na jego obrzeżach czułem się jakbym chodził po mojej biłgorajskiej wsi. Byłem pierwszym z mojej miejscowości, który poszedł na studia i czułem jakieś zobowiązanie moralne, żeby się jakoś za to odwdzięczyć. Nie było innego sposobu i czułem, że chodząc po tych ubogich mieszkaniach robotników spłacam mój dług. Nie w tym, ale w innym miejscu. Działalność w KOR dawała bardzo silne poczucie satysfakcji. To był jeden z bodźców dających mi przekonanie, że nic mnie nie złamie, bo to jest po prostu rzecz, którą powinno się zrobić. Myślę, że to samo odczuwali moi koledzy: Darek Kupiecki, Wojtek Onyszkiewicz, Janek Lityński i wielu innych, którzy też chodzili po tych domach.

Sposób na ogon

Profesor Bugaj wspomina, że szczególnie częsty kontakt miał z Henrykiem Wujcem w czasach, kiedy obaj pracowali niedaleko siebie, w Śródmieściu. – Henio brał na siebie wiele czynności organizacyjnych. Nosił ogromne ilości papieru, całe biuro miał przy sobie – opowiada SuperHistoria.pl prof. Bugaj. – Przychodził do mnie z jakimś tekstem czy wydawnictwem drugiego obiegu, które przygotowywaliśmy. Kiedy wychodził zawsze rzucał się do biegu. Kiedyś go w końcu zapytałem: Heniu, dlaczego zawsze tak szybko biegniesz? Odpowiedział mi, że w ten sposób sprawdza czy nie ma ogona. Prosty sposób, a skuteczny – mówi prof. Bugaj.

Umiejętności szybkiego biegania przydała się w czasie sierpnia ’80 kiedy władza starała się, żeby działacze KOR znaleźli się pod kluczem. Zgarniała ich na 48 godzinną odsiadkę i kiedy się ona kończyła zatrzymywała od razu na kolejne 48 godzin przewożąc na inną komendę.

– To był bardzo racjonalne ze strony władz. Ich zadaniem była bowiem izolacja środowisk strajkowych, a my rozpowszechnialiśmy informacje o kolejnych strajkach. Kiedy był strajk w Lublinie, to nikt o tym nie wiedział, a my owszem, bo koledzy z Lublina przekazali nam tę informację natychmiast. Nie było na ten temat żadnych oficjalnych wiadomości, potem władze dały dziwny komunikat o przestojach. Polska się zorientowała o co chodzi, ale to nie było jasne. O wcześniejszym strajku WSK Świdnik w ogóle nikt nie wiedział. A nam chodziło o to, żeby dotrzeć jak najszybciej do miejsca gdzie są strajki, zdobyć wiarygodną informację. O godz. 6 trzeba było być pod zakładem, jeśli była jakaś informacja, że tam jest strajk. Łapało się ludzi, wypytywało, co się dzieje. Potem chodziło o to, żeby taka informacja przedostała się dalej, żeby przełamać barierę izolacyjną. Z informacją jechało się do Jacka Kuronia. On dzwonił za granicę, przez swoich przyjaciół docierał z informacją do Radia Wolna Europa. Wtedy Polska wiedziała o strajkach i ten pożar się roznosił. Myśmy po prostu byli w sieci informacyjnej. Dlatego władzom zależało, żeby nas zaaresztować. Nie dawali sankcji, ale wsadzali na 48 godzin – nie tylko mnie, ale całą naszą grupę. W areszcie siedział Romaszewski, Lityński, Kuroń, Michnik, Borusewicz – opowiada Wujec.